Narzekało się ciut, że pustynią muzyczną jesteśmy. No i wypadałoby cokolwiek skreślić na temat, że jednak nie jest tak źle. Do Chopina jeszcze będzie niejednokrotnie czas podejść (a poza tym wszyscy go znają od zawsze, a jak nie znali, to sobie wyszperali w Internecie po skeczu o naszej, zdrowej Dorotce, co „doi krowy, pije mleko i słucha Szopena”). Inni kompozytorzy czekają. Może nie z pierwszego afisza, ale jednak . Niejako w odpowiedzi w zakładce recenzje wisi już tekst o płycie Ars Cantus, zdającej się być światełkiem w tunelu. Czy jedynym? Na szczęście – nie!
Temat pojawił się za sprawą stwierdzenia sąsiadki, że matury za moment. Tak, wiem, sporo już wody upłynęło w Warcie, odkąd i ja męczyłem się stawiając sztywne kroki do muzyki Ogińskiego. Tak, wiem, nigdy nie pomyślałbym, że po latach tak bardzo zmieni się punkt widzenia. Oczywiście w odniesieniu do Ogińskiego, a nie owych egzaminów. Też aż tak stresujące nie były.
Skoro zatem matury, to Michał Kleofas Ogiński ciśnie się na klawiaturę jako pierwszy. Płyt, które można by polecić jest jak na lekarstwo. Mimo, że muzyka Ogińskiego to melancholia, smutek, liryzm, mimo, że melodie, które wyszły spod pióra księcia to jakby sentymentalny powrót do korzeni osiemnastowiecznej, przedrozbiorowej I Rzeczpospolitej – zapoznanie się z jego twórczością najczęściej sprowadza się do znajomości słynnego Pożegnania z Ojczyzną. Czekam, aż ktoś wreszcie nagra (nie wiem, może uznani artyści się wstydzą??) jego polonezy. Póki co, być może dlatego, że muzyka podskarbiego Wielkiego Księstwa Litewskiego odznacza się nieskomplikowaną fakturą i dzięki owej prostej budowie jest często wykonywana przez amatorów, żaden liczący artysta nie pochylił się niestety nad partyturami Ogińskiego. A szkoda, z upływem czasu kurz pokrywa coraz bardziej nuty jednego z najbardziej niedocenionych kompozytorów muzyki przełomu XVIII i XIX wieku. Płytę, którą mam w swoich zbiorach nagrał Ivo Załuski, potomek słynnego kompozytora. Dobre i to.
I drugie nazwisko. To już nie związane z maturami zupełnie. Nieznane zresztą do niedawna szerszemu audytorium (fakt, Newsweek pisał jakiś czas temu, no i Fryderyka 2008 przyznano płycie – tylko kto to ogląda??!!). Wydawnictwo bliskie mi podwójnie, ze względu na miejsce tworzenia muzyki. Józef Zeidler. Kompozytor tworzący na Świętej Górze (nie mylić z Jasną Górą) w Gostyniu. Zeidler (nie ma pewności co do daty urodzin – prawdopodobnie był to 1744 r.) wywodził się z rodziny wielkopolskiej. Prawdopodobnie ok. 1780 r. przybył do Gostynia, gdzie aż do śmierci w 1806 r. tworzył dla potrzeb Oratorium św. Filipa Neri na Świętej Górze, jako członek tutejszej kapeli. Zostawił po sobie bogatą spuściznę kompozytorską, liczącą ponad 30 kompozycji liturgicznych, w tym 7 mszy, requiem, 5 nieszporów, 11 litanii, 6 motetów i pastorałki. Rękopisy tych utworów zachowały się m.in. w zbiorach klasztoru w Gostyniu i na Jasnej Górze w Częstochowie. Ostatnio, podczas specjalnych festiwali, odbywających się w gostyńskim sanktuarium zarejestrowane zostały trzy wydawnictwa. Ich wartość, w zakresie poznawczym muzyki XVIII wiecznej jest ponadprzeciętna. Nazwisko warte zapamiętania.
Dwaj kompozytorzy. Jeden świecki, związany z obozem patriotycznym, zapisujący muzykę, która bawiła salony współczesnej mu szlachty. I drugi – duchowny, czerpiący z kościelnej tradycji muzyki polifonicznej i barokowej, wpisujący się w brzmienie już odchodzącej wówczas do kanonu kameralistyki mozartowskiej. Dwa nazwiska. Prawie nieznane. Dwa światy. Przenikające się. Jeden czas. Koniec XVIII wieku.
Ktoś jeszcze? Hm, pewnie, ale to już w kolejnym odcinku.