Händel Georg Friedrich: Messiah HWV 56

Bach Collegium Japan & Masaaki Suzuki

Do Mesjasza przymierzałem się już jakiś czas temu. Pożyczyłem sobie płyty (Marriner, Suzuki) potem niejako z rozpędu nabyłem sobie Rene Jacobs i … po kilkunastu przesłuchaniach wszystkie albumy powędrowały na półkę. Na szczęście – nadszedł grudzień ubiegłego roku, zachciało mi się zachcianki i skończyło się na boxie, o którym była mowa tu. A w nim – wśród różnych płyt – był również haendlowski Mesjasz Suzukiego, tenże sam, którego wcześniej odsłuchałem z pożyczonego albumu.

I o nim będzie dziś mowa.

Z tych trzech wersji, które posiadam właśnie Suzuki jest słuchany przeze mnie najczęściej. Oczywiście nie jest tak, że do pozostałych płyt można się przyczepić – przeciwnie: Rene Jacobs nie dość, że prezentuje dzieło Händla dojrzale, z polotem i pełne wdzięku, to jeszcze zachwyca warstwą edytorską – aż przyjemnie się trzyma w ręku kartonowe pudełeczko z książeczką. Suzuki w tym zakresie jest bardziej ubogi – ale … przecież jego płyty mam ze zbioru wydanego na 15 BCJ więc nie ma się co dziwić.

Zanim jednak więcej o opisywanej płycie – chciałbym napomknąć króciutko najsampierw o samym Mesjaszu. To monumentalne dzieło powstało w … dwa tygodnie, na początku września 1741 roku, gdy Händel opuścił Anglię i popłynął do Irlandii. Tam też, w Dublinie miała miejsce premiera tego oratorium, które właściwie od razu okrzyknięto genialnym. I nie ma się co dziwić. Taka ilość pięknych tematów, jaką kompozytor zawarł w muzycznym obrazie o Jezusie Chrystusie nie zdarza się bowiem zbyt często. Sam początek – Sinfonia najpierw patetycznie, a zaraz potem niezwykle lekko  wprowadza nas w świat opowiadania o Zbawicielu, a potem jest już wyłącznie … magicznie.

Dziś właściwie pamięta się o tym dziele Händla przez pryzmat jednego utworu niestety. Wszystko za sprawą angielskiej premiery tego oratorium. Sławę wówczas zyskał jeden z utworów i tak trwa do dziś, przez co króluje on na wszelkiego rodzaju składankach z muzyką klasyczną. Oczywiście przywołuję tu słynne Hallelujah, podczas wykonywania którego – jak wieść niesie – król Jerzy II wstał z miejsca (a za nim cała publiczności). Zwyczaj ten przyjął się potem nie tylko w Anglii i kultywowany jest po dziś dzień. Hallelujah jest znakomite. Chóralny śpiew potężnie, niczym wspólny śpiew zastępów anielskich – wychwala Pana, a my słuchacze czujemy się tacy maleńcy wśród tych zachwycających nut.

Ale Mesjasz to nie tylko Alleluja. Partie chóralne stanowią o jego sile – to prawda – a że jest ich tam co niemiara i na dodatek znakomitych:

– świetna And The Glory of The Lord
– przecudna: All We Like Sheep Have Gone Astray
– genialna: Lift Up Your Heads, O Ye Gates

to tylko kilka przykładów jak znakomite dzieło to jest.

Między nimi jednak kompozytor powplatał kilkanaście pięknych arii. Takich, które zapadają w pamięć od razu i nie pozwalają się otrząsnąć. But Who May Abide ­– piękne solo contratenoru będące przykładem znakomitego dialogu pomiędzy solistą a orkiestrą: dodajmy do tego nagłe zmiany tempa (ich te smyki, na pierwszy rzut ucha przypominające Lato Vivaldiego) i mamy geniusz haendlowski w czystej postaci. Albo O Thou That Tellest Good Tidings To Zion – śpiewane altem na tę samą melodię, co Abide ale tak niezwykle przejmujące, aż wywołuje dreszcze na karku.

Na tym właśnie polega piękno Mesjasza. Przejmujący temat, ze znakomitymi melodiami daje dobrym śpiewakom pole do niesłychanego popisu. Suzuki ze swoim Collegium wykorzystuje to idealnie. Zarówno w warstwie wykonawczej, jak i realizatorskiej płyta brzmi p-o-r-y-w-a-j-ą-c-o!

10 / 10 – gdybym miał dawać oceny.

Dodaj komentarz