Oto muzyka bez celu i nie do ogarnięcia. Zamglona, rozedrgana i zupełnie pozbawiona nadziei. Ale przepiękna…
Tak zakończyłem recenzję albumu Maxa Richtera The Blue Notebooks jakiś czas temu. Niezwykłego albumu, przynoszącego muzykę absolutnie wymykającą się współczesnym normom. Zdania nie zmieniam. A Songs from before w takim razie? Jak opisać to dzieło niemieckiego kompozytora? Tak, by nie ulec sztampie, by nie polec na polu nazbyt wyszukanych paraleli, a jednocześnie by oddać prawdziwą nieziemskość tych dźwięków? Cóż, jakoś trzeba…
Nieprzypadkowo zatem przywołałem wers z recenzji Pamiętnika Smutku. Bowiem Songs from before – jak dla mnie – po prostu zaczynają się tam, gdzie swego czasu zastygły w kamień nuty z The Blue Notebooks. Te dźwięki, pojedyncze frazy, harmonie i melodie to po prostu krok dalej. Kolejna zmoczona deszczem kropla brukowanej ulicy, która wiedzie hen w dal. Donikąd.
Richter, jakby w głębokim poważaniu mając współczesną troskę otaczającego nas świata o zapewnienie nam przedwczesnego zawału mówi nam swoją muzyką: DOŚĆ! Dokąd tak pędzisz nieszczęśniku? Życie to krótka ciepła chwila, naprawdę więc zależy ci, by już zaraz, teraz, natychmiast poznać ową długą zimną resztę? Mało ci codziennych zmagań z okrucieństwem, lekceważeniem, strachem i bólem tego świata? Gdzie tak pędzisz człowieku? Bo… chyba nim jesteś? Wzrusza cię piękno? Sztuka, poezja, miłość… znajdujesz dla nich miejsce w swoim „JA”? Oby. Zresztą, mam tu dla ciebie tester. Posłuchaj tych flażoletów skrzypiec, cichego głosu Roberta Wyatta (tak, tak, tego od Shipbuilding!) czytającego prozę Harukiego Murakamiego. Delikatnego fortepianu i równie skrycie brzmiących szeptów wiolonczeli. Jeśliś nie znudził się samym wstępem – jest dla ciebie nadzieja.
Bo Songs from before zaczyna się od chwały poranka. Wstajesz rano, o wschodzie słońca, parę minut po piątej. Nie słychać szczekających psów, sąsiedzi jeszcze nie wylegli ze swoich domostw, nuże tam rąbać drewno lubo odpalać silniki aut bo praca czeka. Nie. Jest… cisza. Taka prawie zupełna. Gdzieś z dala niesie się nieśmiały śpiewa ptaków, tych, co do dospać nie bardzo mogły i powitały napuszonego Sola za oknem. Szybko pakuję więc sakwę: laptop, ładowarki, kable.. cały ten blichtr współczesnej cywilizacji ląduje na bagażniku. Słuchawki do uszu, okulary, nastawiam muzykę i hajda na rower. Do pracy. Te kilkadziesiąt kilometrów jawi się z samego rana niczym łyk zimnej wody w upalne popołudnie. Towarzyszą mi delikatne, zwiewne dźwięki, którym zarzucić można właściwie wszystko. Ani w nich „poweru”, ani zauważalnych przebojowych melodii do nucenia. Nic, co nie daj Bóg mogłoby zwrócić uwagę eremefu tudzież innego radiazet. Uff… bo to taka muzyka jaką lubię najbardziej. Wysmakowana. Urokliwa. Subtelna. Bez zobowiązań. I tak, mknąc przed siebie, zasłuchany w richterowskie pieśni pielęgnuję otaczającą mnie rzeczywistość. Zamgloną, rozedrganą i zupełnie pozbawioną nadziei. Ale przepiękną…
Songs from before ma jeszcze jedną zaletę. Można sobie ten album zapętlić w odtwarzaczu i słuchać go całymi godzinami na okrągło. Nie znudzi się ani na chwilę. Ech… genialny (znowu) album.
Skomentuj