Gunar Leitzbor
Ars Antiqua Austria Gunara Letzbora w Klasycznej Niedzieli już zagościła onegdaj. Swego czasu bowiem, za sprawą wakacji nad Jeziorem Nezyderskim udało się mi dotrzeć do muzyki Romanusa Weichleina. Przypadkiem, w miejscu w którym bym nie podejrzewał, kto czytał recenzję, ten wie. W każdym bądź razie dźwięki, jakie mistrz z Säben sprokurował, a Letzbor ucieleśnił zachwyciły mnie na tyle, że z uwagą śledziłem informacje o kolejnych poczynaniach szefa austriackiej orkiestry Ars Antiqua. Gdy zatem w ubiegłym roku trafiła w moje ręce nowa płyta ansambla z tego alpejskiego kraju przyjąłem ją ze sporą atencją.
Niestety, w grudniu 2012 roku jakoś nie znalazłem czasu na opisanie muzyki Wernera. Mimo pasującego (przynajmniej de nomine) tytułu: Pro Adventu – adwent 2012 jakoś tak przemknął mi zbyt szybko i ani się obejrzałem, jak inne krążki wywalczyły sobie pierwszeństwo w drodze do mojego odtwarzacza. A Ars Antiqua Austria powędrowała na półkę. Gdzie zakurzona czekała sobie na odpowiedni moment.
Któren – tada tada – właśnie był nadszedł.
Podróż przez muzykę austriackiego kompozytora zaczynamy od jego kwartetów smyczkowych. Sześć ich w sumie podzielono na dwie partie, prezentując odpowiednio po trzy na otwarcie i na zamknięcie albumu. To… smutna muzyka. Pełna jakiejś schowanej głębi, ani nie melodyjna w nadmiarze, ani specjalnie nachalna. Raczej powiedziałbym, że cokolwiek nawet przygnębiająca. Zimna. Zasępiona, przepełniona jakąś taką skargą. Zupełnie inny to barok, niż ten, do którego przywykliśmy.
Na szczęście ów przybijający nastrój się zmienia za sprawą kolejnych na płycie utworów. Pierwszy
z nich, Cantilena pro adventu „O Maria Treib von Dannen” to maestria. Łagodna, przyjemna melodia, wyrażona poprzez zachwycające wręcz zestawienie głosu Markusa Miesenbergera i organów Norberta Zeilbergera. Oj, nieczęsto się takie piękne utwory spotyka. I jeszcze ta urokliwa kantylena skrzypiec w finale utworu… ech, normalnie cudo, rekompensujące całkowicie mroczne klimaty z początku albumu. Co tu kryć – tenor Miesenbergera jawi się nam jako jeden z jaśniejszych punktów płyty. Zaraz po „O Maria…” ponownie w roli głównej pojawia się głos wyżej wymienionego śpiewaka, ponownie leciutko akompaniowany organami, smyczkami i tym razem chalumeau. Kantylena „Ihr Blumenreichen felder” właśnie za sprawą wspomnianych chalumeau, ich idealnego kontrapunktowania głosu solisty brzmi mówiąc krótko i zwięźle: genialnie. Delikatne, zwiewne nagranie, pełne zadumy i dostojeństwa, jakiego próżno szukać w wielu częstokroć sławniejszych dziełach baroku.
Po tych dwóch niezbyt długich (niestety) utworach wokalnych znowuż otrzymujemy kilkuczęściową suitę instrumentalną. Concerto A5 Parti B to składające się z trzech fragmentów dzieło. Znacznie bardziej żywiołowe, niż rozpoczynające album Quartety. Żywiołowe, choć oparte na solowej współpracy organów oraz chalumeau allegro, czy też zupełnie niedościgłe liryczne largo to udana kompozycja, łącząca w sobie tak kościelną majestatyczność jak i zwykłą świecką uczuciowość. Bardzo wiele dla tej kompozycji znaczy chalumeau, ów protoplasta klarnetu, niosący urokliwą wręcz barwę dźwięku, przenikającą każdą z część Concerto z wielką siłą.
Dalej – czekają na nas znowu dzieła wokalno – instrumentalne. Cantilena pro Adventu de immaculata conceptione, śpiewana przez Alois Mühlbacher i instrumentowana organami, sordiniami i violą to bardzo ładna kontynuacja wcześniej opisywanych kompozycji śpiewanych Wernera. Dwuczęściową kompozycję, na którą składa się przyjemny recytatyw oraz aria sopranistki zaliczyć można spokojnie do tych kawałków, do których warto sięgać po wielokroć. I zaraz po niej znów instrumentalny wtręt, czyli pastorałka G-dur na smyczki. Łaaaadnie. Wreszcie ładnie.
Finał płyty to powrót sopranistki w utworze napisanym przez kompozytora na pierwszą niedzielę Adwentu, czyli Arię pro Dominica prima Adventus. Towarzyszą jej smyczki i organy, a całość brzmi całkiem zadowalająco. Trochę nawet „operowo”, jakbyśmy dziś powiedzieli przykładając do utworu Wernera miarkę napisanych w kolejnych stuleciach arii Donizettiego czy Belliniego. I to już właściwie koniec, bo o drugiej części kwartetów smyczkowych, wspomnianych na początku recenzji nie bardzo chce mi się pisać.
Podsumowując: Gregor Werner doczekał się wreszcie po latach zapomnienia kogoś, kto godnie i z dużym zaangażowaniem odczarował dla słuchaczy (zwłaszcza tych spragnionych muzyki baroku) dźwięki pokryte patyną czasów. I dobrze, że Ars Antiqua Austria słynie z takich wycieczek w nieznane rejony. Biorąc bowiem do odsłuchu ich album możemy liczyć się, iż usłyszymy coś po raz pierwszy. Choć po prawdzie nie zawsze się nam to musi podobać, to z całą pewnością warto do takich nut sięgać. Alternatywą jest bowiem tysięczne słuchanie Czterech Pór Roku Vivaldiego , a to bywa czasami nie do zniesienia. Pro Adventu? A tak, bardziej jednak „pro” niż contra…
Skomentuj