Albinioni Tomaso: Sonata da chiesa op. 4 / Trattenimenti armonici op. 6

cover The Locatelli Trio

Ubiegłoroczna wyprawa wakacyjna do północnych Włoch zaowocowała serią wpisów o Antonio Vivaldim. I nic dziwnego, toć w gruncie rzeczy oczywistym jest, iż Wenecja właśnie „Rudym Księdzem” podobnież jak maskami i festiwalem słynie. Ale włoski… phi, co tam włoski – wenecki barok to nie tylko dzieła kompozytora słynnych Czterech Pór Roku. To również bardzo piękna muzyka stworzono przez niezwykle liczną rzeszę kompozytorów, których wenecka republika przygarnęła pod swoje skrzydła. Niektórzy z nich niestety nie mieli takiego szczęścia jak Vivaldi – nikt ich nie odkrył na nowo po latach, skutkiem czego popularność ich dzieł zaliczyła niezwykłą wręcz tendencję spadkową: sławni za życia, doceniani przez największych później powoli znikali w zapomnieniu, przykrywani patyną upływających lat.

Takąż postacią jest z pewnością Tomaso Albinioni, któremu nie pomogło nawet (no dobra, trochę jednak pomogło) oszustwo popełnione przez Remiego Giazottę. Kto dziś poza słynnym Adagio, które właściwie nie jest kompozycją wenecjanina potrafi łatwo wymienić jakieś utwory Włocha? Bardziej osłuchani w klasyce pewnie wspomnieliby jego koncerty obojowe z op. 7 i 9. A przecież to tylko mały wycinek jego kompozytorskiej spuścizny.

W Klasycznej Niedzieli z muzyką Albinioniego spotkaliśmy się już dwukrotnie. Raz za sprawą sinfonie a cinque z op. 2, utworom wręcz nieziemskim zadedykowanym przez autora swojemu sponsorowi, księciu Mantui, Karolowi IV Gonzadze, który poza ową dedykacją specjalnie niczym w historii się nie odznaczył, poza tym, że dokonywał złych wyborów. A to źle się ożenił, a to znów źle wybrał strony konfliktu, a to dla odmiany ponownie źle się ożenił i … z racji swoich błędnych decyzji wpuścił Habsburgów na swoje poletko i tyleż po nim pozostało. Dwa – za sprawą swoich concerti a cinque z op. 9, zadedykowanymi elektorowi bawarskiemu, Maksymilianowi II Emanuelowi. Tenże w polityce też szczęścia nie miał, ale warto go wspomnieć choćby dlatego, iż był mężem… córki naszego Lwa Lechistanu, czyli króla Jana III Sobieskiego i jego Marysieńki.

Oba wymienione wyżej cykle należą do znakomitych wzorów barokowe muzyki włoskiej i aż dziw bierze, że Albinioni pozostaje dziś „nieznanym”, patrząc przez pryzmat popularności Antonia Vivaldiego.

A przecież za jego życia dorobek kompozytorski został doceniony przez współczesnych mu muzyków oraz publiczność. Wystawiano je (tak koncerty, jak i opery) w różnych wielkich miastach osiemnastowiecznej Europy, tak we Włoszech, jak i w Londynie czy Amsterdamie. Zapewniało to niezły poziom życia kompozytorowi, który mógł pozwolić sobie na rezygnację z prowadzenia firmy drukarskiej odziedziczonej po ojcu. Co więcej – dzieła Albinioniego bardzo sobie cenił Jan Sebastian Bach, który będąc kopistą (muzykę w tamtych czasach się „przepisywało”, w ten sposób kopiści piekli dwie pieczenie na jednym ogniu: uczyli się sztuki kompozycji i powielali – dla siebie i dla potomnych – dzieła muzyczne, którymi dziś możemy się cieszyć) utwory Albinioniego …

I nic dziwnego. To przepiękna, wysmakowana i bardzo rozmarzona muzyka. The Locatelli Trio połączyli bowiem znakomity warsztat z bardzo wyszukaną wrażliwością muzyczną, skutkiem czego słucha się tych koncertów naprawdę przyjemnie. Wyśmienite frazowanie, melodyka wysokiej próby, brzmienie przywodzące na myśl najlepsze dokonania muzyki barokowej. Nic tylko zachwycać się do woli…

Dodaj komentarz